wtorek, 5 listopada 2013

Mysia opera


W poważnym jak świąteczny garnitur gmachu opery
(w mieście dalekim jak jakaś Amu-daria),
gdzie na przedniej ścianie są rzeźby i filary cztery,
a walutą jest jedna – za to wielka – aria,
panowie myszy i panie mysie
takie już miały swe widzimisię,
że grać chciały
na scenie
operowe przedstawienie.

Chcąc być szczery,
rzec tu muszę,
że te myszy z opery
to nie była jakaś tam zbieranina
amatorów:
z Wolfgangiem Amadeuszem
grały w karty
na mozarty
i chodziły na nutek połów.
Z panem Verdim we wtorki i piątki
przybijały siarczyste piątki,
a taki na przykład
Puccini Giacomo
to dla nich był Kubuś po prostu,
wiadomo.

Rozpoczęły się przygotowania.
Jedna mysz szyła ubrania.
Druga mysz szminkowała,
trzecia mysz pudrowała,
czwarta pisała libretto,
piąta komponowała
ceny biletów netto,
a szósta siedziała
i nie robiła nic,
bo to był akurat,
drodzy Państwo,
widz.

Zagrała mysia orkiestra
aż zadrżały balkony.
Dobre były myszy,
a złe były, rzecz jasna, koty,
które na dodatek
grały wyłącznie ogony
i tyle w sumie miały na scenie do roboty.

I przedstawienie było udane,
bo prawda to znana od wielu, wielu wiosen:
że gdy mysz wie, co jest koło niej grane,
to czasem może ryknąć
operowym głosem.





© Wydawnictwo Aksjomat

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz