piątek, 6 grudnia 2019

Słodka zima


Napadało, zaniosło się bielą…
Roziskrzyło się, wyostrzyło się, wygwizdało.
Potem skryło starą biel akwarelą.
Rozślizgało się, rozlukrzyło, skamieniało.

Niebo białe smakuje słodko,
sama słodycz na palcach gałęzi.
Słodki sorbet tnie już szczęk podków,
pod saniami cukier zachrzęścił.

Słodką watę choinki rwą w strzępy,
ta ma brodę, ta również, i tamta!
Powolutku już idą święta…
Podwieziemy święta na sankach!






Już cały świat śpi


Już cały świat śpi,
już gwiazda się tli,
by snów nam latarnie zapalić.

Dywany obłoków
wirują wysoko,
a ziemia się toczy w oddali.

Już snu nadszedł czas,
lecimy wśród gwiazd,
pył złoty zbierając w kieszenie.

Gdy snów mych latarnie
dnia światło zagarnie,
wrócimy z powrotem na ziemię.






piątek, 20 września 2019

Kocie zimy


Kociej zimy nic się złego nie ima.
Kocia zima jest prążkowana.
Skrada się jak tygrys kocia zima.
Powoli.
Przyczajona.
Z rana.
Więc zjawia się w szaroburych chmurorymach
zima z sierścią miękką jak świąteczna nuta.
Nic nie szkodzi, że mróz mocno trzyma:
co najwyżej kot zostanie Kotem w Butach.
Śnieg pod butem wesoło zachrzęści,
jeszcze więcej dziś go napada.
Taki śnieg można ważyć w łutach szczęścia,
każda gwiazdka tego śniegu to sylaba.
I każdy płatek – słyszycie? – dźwięk.
Cichutko wszedł w słowo kontrabas.
I każdy ton ostry powolutku miękł.
Będzie nut na pierzynę jak znalazł!






W moim miasteczku


W moim miasteczku
wszędzie jest blisko:
do parku, nad staw, na przystań.

I każdy wie, co jest grane
w kinie z miasteczkowym ekranem.

A na przystani,
proszę pana, proszę pani,
cumują wielkie chmur okręty.
I jeden jest mój,
a drugi jest twój,
a trzeci już jest wynajęty.

I do teatru jest blisko, a teatr,
to miejsce, gdzie w słowach się przebiera.

I w tym moim miasteczku
wbrew instytutom meteorologii
lato cały czas
moczy w rzece nogi.
I nie chce nigdzie sobie pójść,
bo i po co?
Gdzie lepiej będzie mu
niż w mym miasteczku nocą?

I gwiazdy zerkają na ziemię
jak dojrzałe złotookie jabłka.
I komuś spełnia się marzenie,
bo jedna z gwiazd właśnie spadła.

I pochyla się wtedy jabłoń nocy
nad moim sennym miasteczkiem:
tą szkatułką błyszczącą od rosy
z wykutym w moich snach srebrnym wieczkiem.






Nasz pan listonosz


Dziwnie wyglądałaby nasza ulica
bez listonosza.
Kto by przynosił zegarom godziny,
na butach kropelki rosy
i listy ze słonecznym znaczkiem…
I kartki od rodziny
pisane słodkim maczkiem?
I ten uśmiech,
który mają
panowie listonosze
pod wąsem –
no kto, kto by to wszystko przynosił?
Ktoś inny?
No skąd!
Co za nonsens!

Pan listonosz
płynie na swych wąsach
jak w łodzi,
bo zawsze jednak przyjemniej
pływa się
niż chodzi.

(Nasza ulica to rzeka,
a miasteczko – myślałby kto – jakaś Wenecja!
Nie ma co w żadnym razie narzekać,
nie ma co, bo miasteczko – istny specjał!).

I mówimy co rano na ulicy:
– Dzień dobry, proszę pana, proszę pana listonosza!
I od razu dzień jest wtedy milszy…
Jak w kopertach błyszczy szczęście w naszych oczach.






W sadzie


Spadają jabłka
z uśmiechniętych jabłoni
prosto w ramiona:
nasze i ziemi.

I słodkie jest niebo
córeczko
wysoko
i jabłko w dłoni
na wyciągnięcie
pestek.

Dzielimy jabłko
dotknięciem.
I to się nazywa
szczęście.

A w jabłoniach
senny szumi wiatr.
Trzymam Cię, córeczko, w dłoniach,
jak trzyma się cały świat.






Mapa


To jest mapa
czterech stron świata.
I tej jeszcze jednej
bardzo mojej,
własnej.

Mapę dał mi mój Tata. A Tata
miał tę mapę chyba od zawsze.

Tu jest róża wiatrów –
rzekł mi Tata wtedy –
żebyś sobie jakiejś nie napytał biedy.
Żeby cię nie schował
ocean czarny, ocean zimny,
ocean głęboki.
Żeby bandera była na maszcie
i podniesiona głowa
w obłoki.
I mądre żeby były twoje słowa.
I tych słów trapy
nad wielkie rzucone przepaście.

Więc mam tę mapę od Taty.
I będzie przy mnie już zawsze.






Baranki


Skakały baranki, skakały
na skakankach.

Skakały baranki z wieczora
i z ranka.

I od ranka skakały do wieczora.
Na skakanie zawsze dobra jest pora.

Aż raz baran jeden skoczył, drugi skoczył,
tam gdzie potok potoczysty się potoczył.
Wełny biel się bieli w wodzie
już od roku.
Róg barana chmury bodzie
w tym potoku.

Tak się składa,
że wypada
kończyć wiersz.
A tu potok się potoczy:
rób co chcesz.

Potok płynie swoją drogą,
a barany mocno bodą!
Zrób, baranie,
chmurom pranie!
Bierz i pierz!






Mama w kuchni


Rano w kuchni
pachnie kawa i drożdżówki.
Rano w kuchni sen paruje z filiżanek.
A ja patrzę od stolika,
a ja patrzę na swą mamę
i uśmiechów jej przesyłam pełną garść.

Całą garść i duży bukiet
w pełnej gamie,
żeby w kuchni miło było
mojej mamie.

Rano w kuchni
radio gości wiadomości:
same dobre
niby truskawkowy dżem.
Wody w kranie
śpiew i granie:
koncert dnia na zawołanie.
Piękny będzie tak zaczęty każdy dzień!






Rok


Rok. Po kolei
przychodzą, odchodzą miesiące.
Wiosna zielone ma sny,
a lato brzoskwiniowe słońce.
Jesień jest siwa od mgieł,
a zima w swej bieli – smutna.
No tak, wszystko to wiem...
I zawsze tęsknię do jutra.






Lato mija jesień i idzie do zimy


Lato mija jesień i idzie do zimy
na spotkanie niechętne w pierwszych chłodach września.
Z koszami pełnymi winogron wchodzimy
do sieni pachnącej drewnem słodko jak czereśnia.

Lato mija i brzęczą już szyby okiennic,
gdy wiatr zmiata z pajęczyn marzenia ospałe.
Wśród wyrudziałych liści stoimy zdziwieni,
jak jabłka jeszcze rozgrzani od letnich upałów.

Mówisz: czas odnowić swą przyjaźń z kożuchem,
gorącej herbaty na podróż zaparzyć do dzbanka.
Gdy do zimnych krajów jedziemy pierwszym autobusem,
senne sady okrywa lekka szronu firanka.






Nad morzem


Piasek jest biały,
a morze granatowe:
lato w szkolnym mundurku
stanęło na głowie.

A żaglówki jak na włosach spinki
trzymają w ryzach fale,
by się nie rozbiegały
do Afryki lub dalej.

Piasek jest gorący,
a morze chłodne...
Przez wiatru skakankę skaczą zwinne stopy.
I w bursztynie małym
wielkie mieszka słońce,
jak w muszelkach pamięć
dawnej niepogody.






środa, 11 września 2019

Lekcja polskiego


Gdy się zaczęła lekcja polskiego,
z Jerzykiem w wisielca
graliśmy akurat.
I nagle Jerzyk powiada: – Patrz, lebiego!
Ktoś zgubił płaszcz!
– A gdzie?
– Tam!
Przez podwórze przewieszona chmura!

Pewnie że spojrzałem.
Zawsze to jakaś rozrywka.
Człowiek, jak wiadomo, jest duchem i ciałem.
Ciało mniej jest mobilne.
W ogóle ciało to przykrywka.
Lecz duch!
Ten to potrafi nawywijać...
Ruszyłem więc za duchem wpław
przez zbielałe jezioro zimy.
(W tym czasie Jerzyk
wieszał mnie na hak,
a może lepsza była szyja?
W każdym razie długopis – ten drewniany kat –
był zdobny napisem „Pieniny”).

Podwórze zwykłe dość,
jak każde szkolne podwórze.
Ścian szarość,
węgiel w rozsypce,
wszędzie taki sam od wf-u gość,
z nerwowym rozstrojem fortepian i fałszywe skrzypce.
Jest więc wszystko, by chcieć zostać tu na dłużej.

I widzę już od parapetu:
oto przechadza się krokiem chwiejnym Rimbaud.
Pan zechce się przedstawić...
– Poeta pełną gębą.
Gorzkie są obłoki Jawy.
Malwy kwitną przy drodze i bledną.
I pachnie swoją polną drogą biel i czerń fotografii.

Gdy się skończyła lekcja polskiego,
gdy przyszpilił ją cienki długi dzwonek jak motyla w albumie,
robiłem, co tu kryć, za dokumentnie powieszonego.
Jeśli chodzi o grę w wisielca – trudno tu odwołać się do sumień.
A w poezji?
Nie wiem, jak to jest.
Te malwy rzeczywiście więdną.
Nieraz przenika nas
niespodziewany dreszcz.
Zostawił pan płaszcz, panie Rimbaud...






czwartek, 5 września 2019

Trzy wiersze o kotach


Wymarzony kot

Mój kot, myślę sobie,
byłby dość staroświecki:
starej daty, jak mówią niektórzy.
Jednym słowem
nazywać mógłby się Zapiecki
i koniecznie fajkę by kurzył.
Mruczałby tylko ballady
i to zawsze w moll,
a słabość miałby ten kot do stromych dachów i czekolady.
Damę serca też miałby
w jakimś Limassol.

Mój kot miałby zawsze niezmienną sierść,
w jednym oku księżyc,
słońce w drugim.
I co noc dumnie prężyłby ten mój kot swą pierś,
prezentując przed lustrem
Południa Krzyż Zasługi.


Jubileuszowa piosenka dla Joanny i kota Fiodora

Chodź, Fiodor...
Plącze się język światła nad wodą.
I można tańczyć z cieniem, czemu nie?
Tancerze wiodą żywot ku ogrodom
i kwitnie różany szept.
Przegląda się w mroku lampa na bulwarze:
poznajesz Fiodor? Błysk i czerń
minionych zdarzeń...
A jeszcze wiele stanie się.
Bądź pewien, Fiedia. Lecz na razie...

Chodź, Fiodor,
już czas, szelmo, czas, kocurze,
nie marudź –
i tak zostaniemy tu na dłużej...
Tak łatwo się nie znika
na kocich łapach, gdy z głośnika
tuż przy Moście Niezgody
śpiewają tę piosenkę.
Chodź, Fiedia...
W niepogodę
dobrze iść ręka w rękę.
Gdy ostatni tramwaj
namókł i zgasł.

Dawaj, Fiedia, dawaj,
już czas.

Mam smak na piosenkę
na deszcz, na wiersz,
na wstążkę,
na książkę...
Wiesz, Fiedia, wiesz?
Gdy plącze się język
świateł nad wodą...
Dobrze to przeżyć.
Idziemy, Fiodor...
Dobrze jest... Fiodor...
Dobrze.
Dobrze jest!


Koci film

Obwieszcza się
wszystkim kotom:
kocicom, kocurom, kociętom,
że właśnie, że teraz, że oto
koci film kręcić rozpoczęto.

A kasę na film wyłożyły
natychmiast ze cztery ważne instytuty.
(Niby coś tam reporterki „Sznaucera” węszyły,
ale wszystko zdało się właściwie psu na buty).

Pan reżyser odłożył z żalem
archiwalne numery „Kocich Elit”
i wyciągnął spłowiałą czapeczkę wraz z szalem,
takoż zza pieca wyciągnął fotelik.
I ustawia aktorów od rana
według najlepszego planu najlepszego ustawiania.
I coś z tego wyjdzie, coś będzie,
coś na kształt, bez krępacji, arcydzieła!
I już pisze się o tym wszędzie,
i ekipa jednej telewizji też się tym zajęła.
I kręcą to kręcenie,
i filmują to filmowanie,
i profesjonalnie nagrywają profesjonalne miauczenie,
i śledzą każdy koci ruch na planie.

A gdzieś tam w tle
uwija się
pan od cateringu, by obsłużyć gości.
Ryba. Pizza. No i w ogóle co kto tam jeszcze jeść chce
(rzecz jasna w ramach normy i ogólnie przyjętej finansowej przyzwoitości).

Zjawiła się też panna Cotta,
królowa towarzyskiej śmietanki:
bez specjalnego celu, po prostu, ot tak.
Pewnie ma wolne poranki.

A wstępu na plan zakazano
jedynie redaktorom „Mojego Psa”,
tudzież rozmaitej maści celebrytanom.
Nie dla psa klaps, cicho sza.
– Uwaga, gramy! Akcja!
Od „Nie sądziłam, że cię tu spotkam”.
A pan się dziwi, panie kocie, dziwi się pan,
tym co mówi do pana pani kotka.

I tak kręcą ten film, kręcą,
ocierają się o ten geniusz jak kot o wełniane nogawki.
I tak biegnie koci żywot za dni przędzą,
i tak tkają się filmowo kocie sprawki.






poniedziałek, 2 września 2019

Mój Anioł Stróż


Mój Anioł Stróż jest po całym dniu zmęczony.
Ziewa i drapie policzek
anielsko nieogolony.
I skrzydłem anielskim przykrywa,
że w kredensie zbiła się szyba,
że lodówka była niedomknięta,
że nie można już doczekać się na święta –
mój Anioł Stróż.

Mój Anioł Stróż czasami bywa szary
i taki, rzec by można,
w ogóle nie do wiary.
Mój Anioł Stróż.

Mój Anioł Stróż
po nocy nieprzespanej,
po zakurzonym dniu,
poranku z mgieł utkanym,
mój Anioł Stróż, co wzdycha,
gdy idzie mi nie tak,
gdy kiepsko u mnie słychać,
gdy słońca jakoś brak.
Ech, ciężką pracę ma, no cóż...
Mój Anioł Stróż.

Mój Anioł Stróż – wiem dobrze o tym –
nie ma urlopu, świąt,
nawet wolnej soboty.
I nie ma też pod stopą róż.
Mój Anioł Stróż...

I wciąż mnie znosi tak cierpliwie,
że czasem sam się temu dziwię.
Dziwię, podziwiam, nie zazdroszczę,
gdy nie pozwala włazić w gąszcze,
musząc wyciągać mnie za uszy.
I strzeże ciała, strzeże duszy
(co z tych jest dość niesfornych dusz) –
mój Anioł Stróż.

Gdy trzeba światu stawić czoła,
nie zapomnijcie o aniołach,
tych, co nie jadą na weekendy,
co krok za nami idą wszędy,
co wieczne ciągną nadgodziny,
co nasze znoszą małpie miny...

Z tak wielu mnie ratował burz
mój Anioł Stróż.






Kołysanka


Mruczą koty cichuteńko,
sierść im gładzi Anioł Stróż.
Sen nadchodzi pomaleńku,
zaśnij, me kochanie, już.

Zaśnij na poduszce z marzeń,
włosy gładzi srebrny wiatr.
Gwiezdne konie biegną w parze,
przez spokojny, cichy świat.

Wystukują kopytami
na gościńcu piosnkę swą.
Spod nóg iskry są gwiazdami,
para z nozdrzy – nocną mgłą.






Wrześniowe przymiarki


Na drodze wciąż żółty pył słońca,
lecz po drodze już pogodzie z jesienią.
Deszcz żartowniś trzy grosze wtrąca,
aż się liście ze śmiechu czerwienią.

Liście, liście – tyle ich wokół!
Istny listny dywan! Sam zobacz:
park jest pełen takich widoków,
sad jest cały w takich ozdobach.

Lato w ciszy z jesienią się wita,
dają sobie wzajem prezenty:
suknia lata na gorąco uszyta,
płaszcz jesieni z ciemnych chmur zdjęty.

Mierzy jesień płaszcz, lato suknię...
Skaczą jabłka z zielonych trampolin
prosto w ciągle letnie południe,
w zmierzch jesienny idący powoli.






© Wydawnictwo Aksjomat

wtorek, 27 sierpnia 2019

Nasza pani przedszkolanka


Nazbieramy dla pani kolorowych liści,
nazbieramy puszystych mgieł.
A pani się tak pięknie zamyśli
(bo pani pięknie zamyśla się).

Będzie tych liści na dwie suknie,
będzie tych mgieł na szal i na szalik.
Tu doszyje się coś,
tam się utnie,
i będziemy się razem z panią zachwycali.

A potem pani zrobi ze skrzydeł liści kapelusz
i poleci
nad parkanem,
przedszkolem,
poniedziałkiem, wtorkiem i niedzielą.
I pomacha do nas z góry kapeluszem,
i powietrze będzie drżało od tych górnolotnych wzruszeń,
które drzewom jesiennym się udzielą.

I wzruszą drzewa konarami,
i liść spadnie wolno – żółty i ostatni,
a to znak, że jesień tuż przed nami
wchodzi właśnie do przedszkolnej szatni.






© Wydawnictwo Aksjomat

Bujając w letnich obłokach


Maleją widoki z wakacji
we wstecznych lusterkach lata
i słońce złocistą nitką
dziurawe chmury znów łata.

Maleją dni w szumie liści,
rosną wieczory po deszczach
i wtedy palą się w oknach
elektryczne księżyce września.

I wtedy jeszcze na wietrze
w fiolecie się buja lawenda:
w chmur białych kogucich piórach,
w chmur ciemnych pędzących kłębach.

Jak długi rok i szeroki
znów przyjdzie czekać na lato.
Ku niemu nas niosą obłoki –
te wyletnione zanadto.






© Wydawnictwo Aksjomat

poniedziałek, 26 sierpnia 2019

Romantyzm dyktand albo trzy ballady horrortograficzne


Ballada o upiornym kurorcie

Morze falą biło słoną tuż za nocnych mgieł zasłoną,
tam gdzie ostrych skał iglice, gdzie topielce, topielice,
gdzie się legend mnożą czary, gdzie pobladłe lustra lic,
więc gdzie opowieści mroczne, tam gdzie dłonie niewidoczne
plotą sieci pajęczyny, tam się strachem rządzą czyny –
tylko tyle, więcej nic.

Rozbijały się okręty, kszyka krzyk szedł echem wszędy,
dreszcz przechodził na myśl samą, czego są te skały bramą,
tam trzy czarty grały w karty, tam się lał na wodę pic.
Tam się mleko psuło z rana, tam kwaśniała w mig śmietana,
bał się każdy wyjść na plażę, ożywały tatuaże –
tylko tyle, więcej nic.

Sowy huczą tam nocami nad wrakami! nad wrakami!
Fale stroją straszne miny, straż swą pełnią tam rekiny,
nie chcą tutaj żadnych świadków, nie ostoi się tam widz!
Dodać trzeba na ostatku, że to miejsce złych przypadków,
tam miejscownik z dopełniaczem innych nabierają znaczeń –
tylko tyle, więcej nic.



Ballada o okropnej okolicy

Spojrzyj, Darylu, gdzie kończą się łąki
i moc nieużytków jest dzikich,
tam krwi żądne żyją pancerne biedronki,
tam błędy błąkają się w wiki.

Więc popatrz, Darylu, nie pomyl widoków,
po lewej pagórek się wznosi.
A na tym pagórku, mniej więcej od roku,
coś huczy, za ucho tarmosi.

Coś straszy, coś peszy, coś siąść nie pozwala,
coś szpilki nam wsuwa w ubrania.
A czasem coś huknie: „Tu mówi centrala,
tu stać się surowo zabrania!”

Więc kędy się strumień żmijowo zawija,
tam dziwne zdarzają się rzeczy.
Tam w jedno zrastają się końce dwa kija,
tam gdy coś potwierdzasz, to przeczysz.

Więc drogi Darylu, tych miejsc się wystrzegaj,
czyś w letnim jest stroju czy szubie!
Dziś mail przysłał Daryl. I pisze, lebiega:
– Lecz ja te klimaty dość lubię!



Ballada o strasznym dyktandzie

Szło i mruczało swe murmurando
Straszne dyktando.

Przestrach budziło i grozę siało:
ciągle mu mało.

Wzburzyłby tym się sam Marian Falski:
czyn to bestialski!

Czyn to bestialski, czyn bałamutny:
dyktat okrutny!

Uczniowie legli jak morem ścięci:
znać, co się święci.

Jak tu się ustrzec i uciec w porę
przed tym horrorem?

Idzie dyktando, idzie po łące
przerażające.

Reguł bezwzględnych kroczy zaś przed nim
krąg odpowiedni.

Cóż, że go nie chcesz, jak Niemca Wanda...
Bój się dyktanda!

Już chciałbyś zasnąć jak większość ludzi,
a tu cię budzi.

Budzi upiorne, nielitościwe
dyktando mściwe.

Już zastawiło pułapki liczne
ortograficzne!

Samo h kąsa, rz się szczerzy:
kto chce, niech wierzy.

Więc, żeby wszystko było w porządku,
pilnuj wyjątków!

A gdzie jest autor, kochani moi?
On sam się boi...






© Wydawnictwo Aksjomat

piątek, 12 lipca 2019

Pod Twoją obronę


Pod Twoją obronę
uciekamy się
Najświętsza Panno nad Pannami.
Maryjo z Jasnej Góry,
Maryjo z Ostrej Bramy.

Królowo Podhala z Ludźmierza,
Jasna Pani z Fatimy,
z Krużlowej Piękna Madonno –
o Twoją opiekę prosimy.

Madonno,
nasza Pani,
Mateńko Chrystusowa,
do Ciebie się uciekamy,
Ty nas przez życie poprowadź.

Ze świata zgiełku,
zaplątania,
z nocy głębokich, z nocy chłodnych,
wysłuchaj, Pani, te wołania,
do serca przytul nas, samotnych.

Biedni,
na oślep wędrujący
w tę albo tamtą świata stronę,
do Ciebie wciąż się uciekamy,
pod Twoją przyjmij nas obronę.





Wiersz weekendowy


Poniedziałek nas nuży
nim zdąży się rozpocząć.
Poniedziałek się dłuży
i źle mu patrzy z oczu.
Wtorek mija za wtorkiem
i nic się nie zmienia.
Środa jak zwykle wiele zostawia do życzenia.
Czwartek jest tęsknym cieniem odległej soboty.
A co z piątkiem?
No, piątek wchodzi na wyższe obroty.

Więc się spina piątek potężnie
(przynajmniej od popołudnia).
I wszyscy coś planują, gdzieś jadą:
młodzieńczo,
beztrosko,
prężnie
i miasto chwilowo trochę się wyludnia.

I na tej wyspie trochę bezludnej
odbijają się w lustrach wystaw
palmy tak krasne i cudne
jak cudny jest na przykład Krasnystaw.

Zakwitają weekendowe plany,
ogromnieją w nas lwy weekendowe
z grzywami bujnymi jak łany
miast skromnego przedziałka na głowie.

I już jesteśmy w wersji
takiej bardziej maksi niż mini.
Mówimy: pardon i bien merci,
wsiadając do naszego lamborghini.

I tak co tydzień karmimy snami
tych kilka głodnych kawałków.
Czego to człowiek nie robi, kochani,
żeby uciec od poniedziałku.










W dżungli


Zielone, wielkie chmury
cumują tu na lianach.
I małpy są tu wielkie,
tak wielkie, że aż strach!
Kto więc wizytę w dżungli
ma w wakacyjnych planach,
niech weźmie dziś do serca
kilka poniższych rad.

Bo myli się, kto sądzi,
że żyje się tu mile,
wszak w dżungli zawsze rządzi
goryl ze swym gorylem!
A bywa jeszcze gorzej
i musisz umieć skakać,
by nogi nie podłożył
taki czy inny makak.

Wśród liści i opadów,
pstrokatych piór kakadu
toczy się życie w dżungli:
gorący, parny sen.

Krokodyl jak krokodyl,
skłoni się, bo wypada.
Rzuci czasem „dzień dobry”,
jak sąsiad – zwykła rzecz.
I jeśli cię akurat
w momencie tym nie zjada,
to możesz w komitywę
z nim wchodzić, jeśli chcesz.

Drży dżungli gęsty obłok,
zieleń przepływa obok.
Toczy się życie dżungli:
gorący, parny sen.

Na liści grubym płótnie
deszcz bębni bałamutnie.
Kto drzemkę sobie utnie,
jak śliwka w kompot wpadł.
Wrogowie są ukryci:
duzi i egzo-tyci.
Lepiej stąd wiać czym prędzej,
czym prędzej lepiej wiać.

Ratunkowego koła
nie rzuci ci wąż boa,
bo priorytety zgoła
inne ów wąż dziś ma.
Więc losu niech nie kusi,
ten, kto tu być nie musi.
Zwijajmy nasze żagle
najszybciej jak się da!






Niejasne przyczyny


Każdego roku w czasie zimy
na zimowe wzbijają się niebo
tak zwane „niejasne przyczyny”,
co biorą się nie wiedzieć z czego.

Z niejasnych przyczyn przypala się mleko,
kot Mruczek, łajdak, w trasie od tygodnia,
z niejasnych przyczyn do przedszkola jest daleko,
że nie wspomnę o wczorajszej dziurze w spodniach.

Każdego roku o tej porze
niejasnych przyczyn wybór wielki,
w niejasnym rodzą się kolorze
przyczyny niepowodzeń wszelkich.

Może przyczyny są niejasne,
bo niebo ciemne i noc długa.
To dla tych przyczyn dziś nie zasnę,
że zaśpię – to też ich zasługa.

Lecz przyjdzie wiosna, wróci Mruczek
i jakby bliżej do przedszkola:
zaświeci słońce i promyczek
rozjaśni wszystko dookoła.

Przyczyny będą już czytelne
jak w sanatorium regulamin.
Aż zima wróci znów bezczelnie
wraz z niejasnymi przyczynami.




Co nas może spotkać w lipcu, który jest, jak wiadomo, miesiącem gorącym


Kiedy już lipiec w niebie
rozpalą jak należy,
na tej plaży złocistej,
gdzie piasek z białego złota,
to się dopiero człowiek na tym słońcu wyleży
(człowiek – rodzaj leniwca – leżąca istota).
I obraca się człowiek ów, uff, piąty raz – no istne prosię na rożnie:
plecy (parzą),
kark (parzy),
łydki (raczej ostrożnie)…
Tak – siak – owak, bocznie albo i przednio…
I chodzi człekowi po głowie
chłód białej Wyspy Lodowej
gdzieś na Południu,
Północy –
a zresztą wszystko jedno.

I człowiek pisze list
dużym palcem u nogi
na rozgrzanym piasku.
Brzęczą pszczoły. W upale
drga nad zatoką miasto.

„Do Gubernatora Lodowej Wyspy:
Panie Gubernatorze!
My byśmy
bardzo Pana prosili
o chłód i lód,
żebyśmy
trochę się ochłodzili”.

A potem przychodzi fala
i list zabiera w końcu.
Bez odpowiedzi. Bez zmian. Wciąż tkwimy w tym gorącu.

A zatem rada!
Uwaga!
Rady starszych dają o świecie pojęcie szersze.
Nie przegrzewajcie się!
Bo wtedy
powstają takie wiersze…






© Wydawnictwo Aksjomat

środa, 26 czerwca 2019

Bukiet dla Mamy


W bukiecie dla mojej Mamy
będą chmury pluszowe,
będą nuty fiołkowe
w dzbanach zielonych wzgórz.

I jeszcze będą maki
i malwy, i tulipany...
Bukiet dla mojej Mamy –
majowy do serca klucz.

Zza poranka bzy się wychylą,
jednocześnie prawdziwe i bujne.
Opowiedzą codzienną miłość,
tę co zawsze kwitnie podwójnie.

Pobiegniemy przez maj z moją Mamą,
śmiech co krok będzie składał życzenia.
I wrócimy drogą tą samą,
tyle mając do opowiedzenia.

I rozmai się maj w bukieciku,
i rozmarzą się oczy Mamy zielone.
A tych marzeń – niech będzie bez liku...
Bez wyjątku wszystkie – spełnione!







© Wydawnictwo Aksjomat

czwartek, 16 maja 2019

W biblioteczce


W mojej biblioteczce
na każdej półeczce
chowa się bajeczka.

A co jest w bajeczce?

A w bajeczce smok,
co w dal robi skok,
skrzydłem machnie,
ogniem zionie,
ma pięć głów po każdej stronie,
ma pięć głów po każdej stronie,
każda strojna w lok!

Taki z niego jest przechera:
wziął się robić za gangstera!
Tu wymusi, ówdzie pożre
czworonożne i dwunożne,
nie przebiera przy tym w środkach,
żre, co tylko gdzie napotka,
tak od zawsze ma, niestety,
nie uznaje żadnej diety,
no po prostu szok!

Ogniem zionie,
skrzydłem machnie,
na dodatek siarką pachnie –
taki jest ten smok.

A w bajeczce śpi
stary niedźwiedź i
jak zachrapie niedźwiedzisko,
to się w domu trzęsie wszystko,
aż się budzą sny.

A w bajeczce
na owieczce
biała rośnie mgła.
Czarodziejka
właśnie zerka:
będzie z wełny szal!
Szal już aż do nieba długi,
księżyc chciałby uszyć drugi,
chciałby uszyć taki drugi,
lecz mu złota żal.

A w bajeczce wilki trzy
i czarodziej co dzień zły.
Wilki wyją do księżyca,
a czarodziej się zachwyca,
a czarodziej się zachwyca,
jakby nie miał czym.

A w bajeczce są jaskinie,
w których nawet echo ginie!
Są jeziora tak głębokie,
że nie dojrzysz ludzkim okiem,
że nie dojrzysz ludzkim okiem
w głębokościach dna.

A w bajeczce białe koty
toczą kłębek szczerozłoty,
rozwijają nić przez dachy,
gapią się na wróble strachy,
gapią się na wróble strachy,
co to dzieje się.

Strach na wróble wróble straszy
i nie daje zjeść się w kaszy,
którą Baba Jaga każe
szybko warzyć w szybkowarze,
szybko warzyć, w parze parzyć,
by co jeść miał Jaś.

A w bajeczce wilkołaki
strzygą u barbera baki,
u barbera baki strzygą,
randkę mają dziś ze strzygą,
randkę mają dziś ze strzygą,
nie chcą straszyć źle.

A w bajeczce są plaże
i brodaci korsarze,
jest tu wyspa bezludna,
ciepłe morza Południa
i ukryty skarb w skrzyni,
a piraci są przy nim,
a piraci są przy nim,
bo stróżują, bo pilnują
w nocy i za dnia.

A w bajeczce obłoki,
a w nich zamek wysoki,
a w tym zamku
na krużganku
jest królewna – o poranku
ku niej jedzie rycerz z mieczem,
ma w bukiecie cztery mlecze
(sami wiecie: kwiecie w lecie
plecie przecie się w bukiecie),
róż tam jest też z pięć!

On ją pojmie za żonę,
król mu odda koronę,
a jak będą pojmani –
piękny pan, piękna pani –
wskutek tego pojęcia
król go uzna za zięcia,
będą długo tu żyli,
będą się weselili,
będą się weselili,
a my też z nimi wraz!




środa, 15 maja 2019

O burczychmurze


Idzie chmura po niebie,
przyjść nie może do siebie,
bo daleko do domu,
a wicher groźnie śwista.
Na końcu nieboskłonu
chmurka ma swoją przystań.

Leci to wyżej, to niżej,
wiatr ją czasem podrzuci,
żeby miała ciut bliżej,
żeby tę drogę skrócić.

I chmurzy się ta chmura,
i robi się bardzo bura.

I mówią na dole,
mówią na górze,
że w brzuchu burczy
tej burej chmurze.

Więc wszyscy orzekli zgodnie:
na Mazurach, w górach i na Warmii,
że trzeba tę chmurę godnie
podjąć i – że jest głodna – nakarmić.

Jak kto stał,
co kto miał
burej chmurze
w darze dał.

Zając przyniósł marchewkę,
kos sok dał na rozgrzewkę.
Wiewiórki orzeszków sześć:
no nic tylko się rozchmurzyć i jeść.

Żaby dały cztery chleby,
dzik żołędzi niemało –
żeby,
żeby,
żeby,
żeby,
żeby tak nie burczało!

Cztery wróble – każdy po okruszku,
żeby chmurce
nie burczało w brzuszku.

Chmurka rada nierada
co przynoszą to zjada.
Lecz mało ciągle i mało,
a burczy
tak jak burczało.

Wygląda to dość groźnie,
już o tym plotkują w Krośnie
i w parku w Tymbarku mówią o tym też:
że chmura rośnie i rośnie,
że rośnie wzdłuż i wszerz!

Wreszcie burczeć przestało.
– Sukces! – krzyknęli wszyscy.
I wtedy właśnie zagrzmiało!
Szast!
Prast!
Grzmoty i błyski!

I lunęło, zaniosło się deszczem
nad Warszawą, Iławą i Wrzeszczem.
Zawsze to kłopot nie lada,
gdy tak się nagle rozpada,
bo kaloszy nikt nie nosi w kieszeni –
trzeba czekać aż pogoda się zmieni
i wszystko się znów poukłada.

Ktoś tam się na chmurkę oburza,
że przez nią ta cała burza.
Lecz cóż chmura winna jest komu?
Szła sobie niebem do domu...
I tylko świstał wicher,
aż trzęsło nieba dachem i strychem,
i tylko w brzuszku burczało...
I wzięło się
wzburzyło,
i wzięło się
rozpadało!
Aż przeszło i stało się ciche.




Dzwoni telefon!


Telefon dzwoni i dzwoni!
A kto tam po drugiej stronie?
Nie wiemy – nie odbieramy!
Boimy się, proszę mamy!

To na pewno dzwoni zły goryl,
dla goryli złych nie ma złej pory.
Na pewno goryl, tak, tak.
Zły taki, że aż bierze strach!

Goryla jest łatwo rozzłościć,
nie chciejcie sprawdzać, mili,
gorylej aktywności,
gdy goryl się rozgoryli.

Więc pewnie teraz ma słuchawkę w łapie!
Kto się w tym wszystkim zresztą połapie...

A jeśli to nie goryl,
to w takim razie kto?
Telefon dzwoni i dzwoni
jak nie wiem, jak nie wiem co!

Lepiej się schowajmy
za szafą lub komodą.
Bo może to wydzwania
jakiś waran z Komodo.

Waran to temat z grubsza znany,
wiadomo jakie są warany.
Weź lustro przystaw, a on sam
siebie się zlęknie, mówię wam!

Suszy się pranie na parkanie,
telefon dzwoni nieprzerwanie.
Wiatr z bzem się bawi w „zostań – płyń”,
telefon dzwoni
dryń,
dryń,
dryń!

Boimy się, proszę mamy,
no to nie odbieramy!

A może to wnuk Bazyliszka?
Wczasował pewnie jak raz w Liszkach,
przypomniał sobie
no i masz!
Sam dobrze Bazyliszka znasz.

Połknie nas wszystkich przez słuchawkę,
przełknie, przepije, zdławi czkawkę.
Napisze prasa: „Straszny czyn...”.
Telefon dzwoni:
dryń,
dryń,
dryń!

A może to jest potwór z bagien,
co ma za żonę Babę Jagę
i nic nie powie, mówię wam,
poza „Dzień dobry” i „Mniam, mniam”!

Wiatr bzu po niebie już nie goni,
telefon także przestał dzwonić.
Jaka to ulga! Radość szczera!
Klucz w zamku zgrzyta,
wchodzi tata:
– Nikt telefonu nie odbiera!
Wszyscy ogłuchli tu czy jak?
Dzwonię i dzwonię, i wybieram,
cisza, tak jakby zasiać mak.

A więc to tata!
Co ja słyszę!
Goryl i waran! Bazyliszek!
Tata to nas wystraszyć umie...
Niezły jest z taty numer w sumie!